Sprawa jest prosta: średni wiek samochodu w Polsce wynosi 14-17 lat, a więc na drogach roi się od aut, które, owszem, kiedyś spełniały jakieś normy emisji szkodliwych substancji, ale normy te z racji czasu ich ustanowienia były mało wyśrubowane, a objęte nimi pojazdy i tak już dawno przestały się w nich mieścić. W efekcie po naszych miastach bezkarnie jeżdżą „generatory trucizn”, wypluwające z rur wydechowych obfite ilości cząstek stałych, tlenków azotu, węglowodorów aromatycznych, benzenu, aldehydów i innych „frykasów”.
Zgoda, że nikt nie umiera na miejscu od jednego zaciągnięcia się szkodliwym wyziewem, ale na dłuższą metę cierpimy wszyscy. Koszty społeczne pobłażliwego traktowania kopcących aut, czyli wydatki na leczenie chorób układu oddechowego, układu krążenia i wszelkich nowotworów są ogromne, a więc wyrzucenie najgorszych trucicieli poza margines centrów miast to propozycja, na której możemy tylko zyskać. W Niemczech system naklejek określających przynależność aut do poszczególnych klas ekologicznej przyjazności z powodzeniem funkcjonuje od dawna. Jak dokładnie?
To proste: samochód ma na szybie specjalną nalepkę (czerwoną, żółtą lub zieloną), a w miastach ustawione są odpowiadające tym nalepkom znaki – zielone wokół centrum, żółte w strefie okalającej i czerwone jeszcze dalej. Jeżeli masz ekologiczne auto i uzyskasz zieloną etykietę, wjedziesz wszędzie, jeśli żółtą, do ścisłej strefy centralnej nie wjedziesz, z czerwoną dostaniesz się tylko na przedmieścia. Właściciele bardziej szkodzących środowisku aut zdani są więc w pewnym zakresie na komunikację publiczną, wożone w bagażniku rowery lub... własne nogi. Według złożonych w Sejmie założeń podobnie miałoby za jakiś czas być w Polsce, ale na dokładne daty jeszcze za wcześnie. My jednak już teraz bacznie przyglądamy się szczegółom i wkrótce podamy Wam detale planowanych rozwiązań. Czy samochody na LPG i CNG uzyskają nieograniczony dostęp do centrów miast?