Mateusz Lisowski, jeden z dwóch Polaków ścigających się w volkswagenowskim pucharze markowym, szedł jak burza przez cały sezon i na jeden występ przed jego zakończeniem zapewnił sobie zwycięstwo w całej serii. Można się czepiać, że to odbiera finałowemu starciu emocje, ale... oj tam, oj tam.
Przez moment wydawało się, że pozycji naszego zawodnika w pucharze aut ścigających się na sprężonym biometanie zagrozi drugi w klasyfikacji generalnej Ola Nilsson (po Brands Hatch miał jeszcze szansę dogonić Lisowskiego), ale podwójna runda na torze Oschersleben odebrała Szwedowi złudzenia i przypieczętowała dominację Polaka. Zwycięstwo w sobotę i trzecie miejsce w wyścigu niedzielnym wystarczyły, by koronować mistrza jeszcze przed zamykającą sezon 2011 rozgrywką na Hockenheim. Reszcie świata pozostają zmagania o nagrodę pocieszenia, czyli drugi stopień podium. Niestety, nikłe są szanse na to, by stanął na nim drugi kierowca z Polski, Adam Gładysz, zajmujący aktualnie 8. lokatę w „generalce”. Nadzieję na dobry rezultat w Oschersleben pogrzebała w jego przypadku usterka samochodu (nieszczelność turbo), z powodu której kończył wyścigi w
drugiej dziesiątce.
Sobota należała od początku do końca do polskiego zawodnika. Po wywalczeniu pole position w kwalifikacjach, Mateusz Lisowski kontrolował przebieg wyścigu i przez cały czas pozwalał rywalom oglądać swój samochód wyłącznie z tyłu, dowożąc prowadzenie ze startu aż do mety, także dzięki umiejętnemu korzystaniu ze strategii push-to-pass, czyli możliwości chwilowego zwiększenia mocy (15 razy po 10 s, w co najmniej dziesięciosekundowych odstępach pomiędzy kolejnymi „odpaleniami”). Nasz mistrz wpadł na metę aż na 5,8 s przed goniącym go bezskutecznie Stefano Proetto. Nilsson zameldował się na finiszu dopiero jako czwarty, zachowując jeszcze szansę na triumf w całym pucharze, ale czysto teoretyczną.
Wszystko stało się jasne w niedzielę, kiedy Lisowskiemu wystarczało zobaczyć flagę w szachownicę przed Nilssonem i byłoby „po herbacie”. Tak też się stało, ale nie bez sporej dawki dramatyzmu. Jadąc na 4. miejscu pośród strug deszczu, Polak dał się wyprzedzić Szwedowi, który kontynuował pochód ku pozycji lidera. Atakując jednak prowadzącego Daniela Lloyda na 11. okrążeniu, Nilsson potrącił jego samochód i obaj wypadli z trasy. Choć kierowca ze Skandynawii nie dawał za wygraną i zdołał jeszcze powrócić na tor i nawiązać walkę, musiał pogodzić się z 4. lokatą, tuż za swoim największym rywalem. Mateusz dopiął swego i wygrał w swoim debiutanckim sezonie, spontanicznie dając wyraz ogromnej radości, jaka ogarnęła go po zakończeniu wyścigu. Teraz może swobodnie podejść do „rundy honorowej”, jaką będzie dla niego potyczka na Hockenheim. Mamy nadzieję, że zakończy sezon w wielkim stylu - wszystkie dotychczasowe rundy kończył na podium (w tym czterokrotnie na jego najwyższym stopniu), a więc i teraz nie wypada odpuścić. Gratulujemy serdecznie!